Chciałabym móc powiedzieć jednoznacznie, co przelało szalę goryczy. Od początku towarzyszyło mi poczucie wyobcowania i inności, braterstwo stało się już tylko pustym słowem. Jako podrzędny szeregowy, nawet nie pełnoprawny członek drużyny byłam nikim i analogicznie nic nie miałam do powiedzenia. Z moim entuzjazmem i milionem pomysłów kłębiących się w głowie dosłownie rozpierała mnie energia. Niestety nie dane mi było trafienie do poważnej drużyny wędrowniczej. Harcerskie wartości miały dla mnie zbyt duże znaczenie - zgrzyt.
Mój akt oskarżenia formułuję więc następująco:
1. Nadmierna ksenofobia - niestety, jako doświadczony ZHRowiec nie miałam szansy się odnaleźć, a raczej zostało mi to skutecznie uniemożliwione. "Ahaha! Ona jest z ZHR!"
2. Kompletny brak braterstwa - takich kłótni, jakie toczyły się w Hufcu, do którego trafiłam, nie byłam sobie w stanie wcześniej wyobrazić. Instruktorzy wojują, dzieci cierpią. Wróć, dzieci nie cierpią, bo uciekają gdzie pieprz rośnie.
3. Gdzie w tym harcerstwie harcerstwo? - obóz, na którym byłam drużynową, przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Plaża, plaża, plaża, gry planszowe i czas wolny. Co jest, ja się pytam?! Chcąc poprowadzić puszczańskie, terenoznawcze, jakiekolwiek ciekawe zajęcia usłyszałam, że dzieci nie mogą iść same do lasu. Ze mną też nie bardzo, w ogóle nie mogą, bo podrapią sobie nogi. Zresztą, jakie dzieci, gimnazjaliści!
Wszystko razem wzięte, łącznie z moim zachorowaniem, skończyło się bezbolesnym rozstaniem. Pomimo kilku udanych wyjazdów, nie mam za czym tęsknić. Może wyrosłam z Ogranizacji, ale nigdy z harcerstwa. Harcerzem się jest do końca życia, więc swoista ściana sentymentalnego płaczu w moim pokoju wciąż istnieje, w szafie wciąż wiszą mundury.
Spisałam harcerstwo na straty. Już nie jest tym, czym było, kiedy zaczynałam moją przygodę. Już nigdy się tym nie stanie, nie w tych czasach. Ogłaszam żałobę, wszak to co było, nie wróci.
Z harcerskim pozdrowieniem "Czuwaj!"
littlem